wtorek, 14 maja 2013

Part III- Rue i Tresh

Rue i Tresh

III

              Jest już rano. Pozwalam sobie dzisiaj na dłuższe spanie. Nikt dzisiaj nie ma zamiaru tak wcześnie wstać. Nikt nie jest w nastroju, przecież dziś są dożynki. Dziś nawet nie chce mi się wyjść na dwór. Wolałabym siedzieć w domu, w ciszy, samotnie. Każdy dziś rozmyśla, ja również. Moja mama jak zwykle śpiewa pod nosem, lecz dziś inne smutniejsze piosenki. Boję się, że jeśli zostane wybrana, stracę wszystko, Tresha, moich braci, rodzinę. 
              W końcu wstałam, nie lubię długo leżeć po spaniu. Dziś muszę się wyszorować, rozczesać moje okropne kołtuny, pozdrapywać brud z pod długich paznokci i założyć białą sukienkę wraz z jasnymi bucikami. Lakierowe buciki. Należały do mojej mamy, gdy była mała. Uwielbiałam je, były takie wygodne. Gdy przygotowałam się, czas było na rozmyślanie. Mnie to się nie dotyczyło. Ja nadużyłam limit rozmyślania. Jeżeli wybraliby mnie, to prędzej umarłabym psychicznie, niż ktoś zadźga mnie nożem.
              Jestem już przed placem, gdy nagle podbiega do mnie Tresh. Przytula mnie. Czuje jego drżące mięśnie. On też się boi, że zostanie wylosowany. A co jeśli to on zostanie wylosowany ? Z kim będę się codziennie widywać ? Do kogo będę się przytulać na pożegnanie ? To pytania, które sobie zadaję od początku tygodnia. Nie przeżyłabym tego. Wzdrygam się na tą myśl, po czym mówię do Tresha:
-Będzie dobrze. Pokiwałam głową.
-Wiem, ale ... boję się. W jego oczach były łzy.
            Oboje przeczuwaliśmy, że coś dziś się stanie. Wiedzieliśmy, że będziemy zdani tylko na siebie. Wiedzieliśmy, że za niedługo nasze życie straci sens. Będziemy walczyć na śmierć i życie, a oglądać będą to okropni kapitolończycy, których szczerze nienawidzę. Uważają to za zabawę, stawiają na nas, jak na jakiś meczach. Jeżeli miałabym odwagę i taką możliwość, zabiłabym ich.
              Stajemy w grupkach, dziewczynki po lewej, chłopcy po prawej. Z przodu najmłodsi, z tyłu najstarsi. Stałam w pierwszym rzędzie, a Tresh w piątym. Nastała cisza, przyszedł burmistrz i Anasthasia- kobieta, która wyłowywała trybutów. Po niej przyszedł mentor Justin. Starszy facet z długimi czarnymi włosami. Gdy wszyscy usiedli, burmistrz wstał i powiedział nam dlaczego tu jesteśmy. Jego też nudziło, lecz starał się to ukryć. Nie dziwię mu się, jeżeli jest z bogatej rodziny i nigdy nie został wylosowany. Potem podeszła Anasthasia i zaczęła losować karteczkę dziewczyn. Nastała głucha cisza. Słyszałam jak oddychałam. Spokojnie, wolno. Aż za wolno. Usłyszałam w końcu rozdarcie karteczki. W końcu powiedziała "Rue...." Gdy usłyszałam moje imię, jakby ogłupiałam, ogłuchnęłam. Nic nie słyszałam. Spojrzałam się na Tresha. Miał łzy w oczach ale pokazał mi pięść- oznaczało to, żebym się trzymała. Poszłam w strone schodków. Kręciło mi się w głowie, ale musiałam iść. Stałam na środku nie odzywając się. Widziałam moją mamę i tatę, płaczących. Tęsknię już za nimi. Tęsknie za ich ciepłymi rękoma, za ciepłym, ale małym domem. Tęsknie. Miałam ciągle zamknięte oczy. Po chwili usłyszałam imię Tresh. Tymbardziej zatkało mnie, miałam oczy pełne łez. To był najgorszy dzień w moim krótkim życiu.
            Zostałam wylosowana. Tresh też. Czułam się okropnie. Dopiero obudziły mnie piski Anasthasi. Prosiła nas, żebyśmy podali sobie dłonie. Woleliśmy się przytulić, lecz nie zrobiliśmy tego. Kapitolyńczycy uważaliby nas za jakiś kochanków, a tego nie chcemy.
          Po tym krótkim geście, spojrzeliśmy sobie w oczy, mówiąc szeptem "Będzie dobrze..."
Życie. Życie, tak szybko się kończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz